Ukeire e no michi


        Ostatnio miałam ciężki czas. No tak, w sumie można powiedzieć, że od kwietnia. Ale ostatnie dni na prawdę dały mi mocno w kość. Od czasu udaru moje podejście do chorowania i różnych objawów bardzo się zmieniło. Podchodzę do tego bardziej "na chłodno", rzeczowo i bez paniki. Są emocje, wiadomo, ale uczę się pewnej pokory. Tak pozbyłam się moich obaw względem tego, co koniec końców usłyszę od lekarzy. Czy jeśli usłyszę jakąś złą diagnozę to będę się przez to czuć gorzej..? Nie. Będę się czuć tak samo, tylko będę w końcu wiedzieć jak się to nazywa. Nauczyłam się też, żeby szukać ratunku, chociaż tutaj wylewa się pewna hipokryzja, bo ostatnio zwlekam z wizytą u lekarza, bo zbliżają się urodziny mojego synka. Więc do lekarza pójdę później, na wypadek gdyby znów zaczęło się straszenie którymś z oddziałów. Powoli. Po kolei.
         Teraz w kryzysie postanowiłam skorzystać z pomocy psychologicznej (tutaj ważna informacja- jeśli czujecie się w potrzebie, sprawdźcie, czy w waszym mieście działa jakiś rodzaj "doraźnej" pomocy psychologicznej dla osób w kryzysie, może to być telefon, może być możliwość umówienia na rozmowę z psychologiem nawet na ten sam dzień, bo wiem, że czasem odstraszają długie terminy do psychiatry, a taki doraźny psycholog pomoże w zorganizowaniu szybszej wizyty), mimo całego poczucia wstydu napędzanego na ten temat przez społeczeństwo. Jak pisałam już wcześniej- głowę, duszę, jakkolwiek by to nazwać, też trzeba ratować, a ja poczułam, że potrzebny mi taki ratunek. Jednak stało się coś, czego się nie spodziewałam. Poszłam tam, bo poczułam, że potrzebne mi wsparcie, pomoc, instrukcja, cokolwiek, jak zaakceptować stan, w jakim jestem. Ogół mojej sytuacji jest kiepski z tendencją do beznadziejnego (co wyraźnie poczułam, widząc wyraz twarzy psychologa), ale nie mam na wiele kwestii wpływu. Usłyszałam o wizycie u psychiatry w celu zapisania leków i o dalszych spotkaniach z psychologiem. Zabrzmiało to dla mnie jak "nic się nie da zrobić, więc dostaniesz leki, żeby wytrzymać w tym stanie i sytuacji". Wiem, leki pomagają, uspokajają, a lekarze mają dobre chęci... Tylko spotkałam się ze ścianą. Czy to znaczy, że inaczej nie da się tego zaakceptować? Zagłuszyć lekami, żeby nie myśleć o tym, co się wydarzyło, a jednocześnie dzięki temu może i szybciej dochodzić do siebie. A mi się wydaje, że właśnie trzeba dopuścić do siebie tą myśl i zaakceptować jako nową część siebie. Mam poczucie, że leki by były jak poddanie się, a ja nie jestem typem osoby, która ucieka. Chcę zaakceptować i zrozumieć swój stan, jak z tym żyć. Tak na prawdę w każdej chorobie, która zmienia nasze życie lub mu zagraża przechodzimy te wszystkie etapy (różne w zależności od choroby), a ja cały czas je przechodzę, prawie dobijam do akceptacji i wszystko się zaczyna od nowa. Być może w ten sposób sobie pomogłam dzisiejszą wizytą. Ze smutku, który się za mną ciągnął od kilku dni przeszłam do przemyśleń, zastanawiam się jak powinno być. Jak zaakceptować siebie, jak zapanować nad kolejnym kryzysem jeśli się pojawi.
         Wpadłam też w pewną pułapkę. Gdy było już lepiej, chorowanie było elementem mojego życia. Poza tym się ruszałam, rysowałam, planowałam, jakoś tam sobie żyłam i można powiedzieć, już miałam co robić. Teraz znów jestem na etapie gdy jestem słaba fizycznie, wszystko mnie męczy, a wszystkie moje dolegliwości, których jest cała lista stały się... moim zajęciem? Nie, nie fiksuję się na tym i nie szukam sobie nowych chorób. Czytam o tym, co mi jest. Ale tylko teksty naukowe, nic z WIkipedii i innych wymysłów ;)Interesuję się tym, analizuję, przeglądam swoje wyniki badań co jakiś czas jakbym liczyła, że nagle coś się w nich zmieni, a czasem dlatego, że przez problemy z pamięcią coś mi umyka. A przecież na każdej wizycie u nowego lekarza muszę powiedzieć wszystko. I czasem w połowie opowiadania zaczynam się czuć jak hipochondryczka, bo tego jest aż tyle. W sumie nawet bym wolała nią być, ale niestety każda rzecz ma podkładkę w wynikach badań. Bardzo chcę już czuć się lepiej, a czuję, że tonę. Łapię się wszystkiego. Żeby się nie pogrążyć w samym byciu chorą. Nie chcę żeby to mnie definiowało, jednocześnie przestałam widzieć w sobie cokolwiek innego. Nie czuję się użyteczna, potrzebna, no bo co po mnie, skoro jestem słaba. Jednocześnie to jest nie fair, bo nie chciałam tego, nie planowałam. Czasem czuję jakbym chciała to z siebie zrzucić, zmyć, zdrapać. Albo odłożyć na bok, chociaż na chwilę. Odpocząć od tego, jak po ciężkiej pracy. Ale się nie da. To jest czasem jak pułapka, która aż dusi, a część martwicza w płacie czołowym dodatkowo może wpływać na moje stany psychiczne. To mnie zawsze mierzi "pół roku to jeszcze świeży udar", gdy ja po pół roku czuję się jak po jakiejś wielkiej bitwie, a słyszę, że to jeszcze świeże, jeszcze się będzie goić i zmieniać. 




"Albo szybko wyzdrowieję, albo będę się staczała coraz niżej i niżej jak gasnąca gwiazda"
Sylvia Plath





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz