***


"Musisz być silny!"
Te słowa działają bardzo różnie. Ja, mimo, że wiem, że osoby mówiące to, mają dobre chęci, zaczęłam mieć alergię na ten zwrot.
Nie, nie musisz być silny. Możesz być słaby. Ba! Nawet powinieneś być słaby, gdy tego potrzebujesz. Nie można być silnym cały czas, a najgorzej, gdy było się silnym za długo. Nie jest to wina otoczenia, nie do końca. Głównie wina jest w nas, bo to my wierzyliśmy, że tak trzeba i się da. A czasem łzy, smutek, są sposobem na wyładowanie emocji, które w nas siedzą. Nie wolno tego zamiatać pod dywan, bo prędzej czy później wszystko się wysypie na środek pokoju.
Nie musisz być silny, bo ta "siła" rozwali cię od środka. Taka implozja emocjonalna. Bo nie można sobie pozwolić na smutek czy depresję. Żeby pójść do psychoterapeuty najpierw trzeba dostać skierowanie od psychiatry, a przecież "nie jestem nienormalny". Denerwuje mnie otoczka wstydu wokół tego. Zdrowie psychiczne. "Zdrowie" jest tu słowem kluczowym. Jak mamy problem ze zdrowiem, idziemy do lekarza. Nasza głowa też potrzebuje lekarza, czasem leków, czasem kilku rozmów ze specjalistą. Może nas to uratować, nie tylko psychicznie, ale też ratując głowę ratujemy nasze ciało.


Mnie chyba właśnie to dopadło. Za długo starałam się być silna. Za mało opłakałam sytuację, za mało się żaliłam, bo miałam opory, "bo nie wypada za dużo marudzić". Przez pół roku od czasu udaru starałam się walczyć, rehabilitować. Dla niektórych stan, który osiągnęłam w takim czasie by był zadowalający i wystarczający. Stopa czasem trochę odmawiała posłuszeństwa, dłoń raz na jakiś czas też, ale dawałam radę. I tak było mi mało. Przed chorobą występowałam, ćwiczyłam, prowadziłam warsztaty fitness, animacje dla dzieci, ciągle w ruchu. Więc jak mogłam zaakceptować jakikolwiek mały uszczerbek? Przecież przyszedł strój do występów, który zamawiałam dużo wcześniej.
Gdy byłam w szpitalu, gdy podawali mi trombolizę i zaczęłam już być bardziej świadoma, byłam święcie przekonana, że poleżę w szpitalu trzy dni i mnie wypuszczą do domu. Że jak po zwykłej kroplówce wrócę sobie do codziennego życia, pracy, zabaw z dzieckiem. Następnego dnia było inaczej. Większość czynności wykonywałam lewą ręką nie zastanawiając się nad tym. Chodzić mogłam tylko do łazienki, jakoś tak wolniej, inaczej. Mam wrażenie, że kilka dni tkwiłam w szoku. Pisałam znajomym, że jestem w szpitalu, że lekki udar i nic mi nie jest. 

Wyparcie. 
Gdy przyszła do mnie logopeda, okazało się, że ciężko mi napisać zdania na kartce, że przekręcam niektóre nazwy przedmiotów na obrazkach, a niektóre pamiętam tylko po angielsku. Starałam się uśmiechać do pielęgniarek i lekarzy, którzy cieszyli się, że im się udało. Że nam się udało. A w nocy płakałam. Gdy przenieśli mnie z oiomu na neurologię, nadal płakałam. Ćwiczyłam chodzenie, ćwiczyłam odkręcanie butelek, ćwiczyłam rzucanie piłeczką w ścianę. Ja. A przecież tydzień wcześniej ćwiczyłam kręcenie pięcioma hula hoopami i tricki na poikach. Miałam właśnie kupić koło cyra, takie ładne jedno, co sobie upatrzyłam akurat rozmiar dla mnie. Wtedy ćwiczyłam przejście korytarzem w te i we wte dwa-trzy razy. A po tym nie miałam już siły na nic. Z czasem było lepiej. Nauczyłam się z tego śmiać. Ale było też wiele łez. Odebranie legitymacji osoby niepełnosprawnej z umiarkowanym stopniem. Sama komisja przed tym, gdy usłyszałam pytanie "Jak pani widzi dalej siebie... tak zawodowo", próbowałam coś na to odpowiedzieć, ale wybuchłam płaczem. Nauczyłam się płakać przy ludziach. Nie chciałam, tak wyszło. 
Ale głównie starałam się trzymać. Mówiłam sobie, że będzie dobrze. Wymyśliłam występ, który jest do zrobienia w moim stanie. Kupiłam tkaninę na nowy strój. Ale miesiąc temu serce zaczęło się buntować. SOR, podejrzewali drugi udar, rezonans, czysto. Kilka kroplówek i do domu. 
I osłabienie. Ból głowy. Stopa znów nie działa. Dokładnie tak samo jak po udarze. Ale stwierdziłam, że skoro wtedy byłam taka dzielna i dałam radę, to teraz też dam. Aż pewnego dnia coś pękło i tak, jak się dostaje nagle anginy, ja nagle dostałam "nie mam już siły". Bo po co starałam się przez pół roku. Po co sobie udowadniałam. I czy tak dalej ma wyglądać moje życie? Od jednego takiego epizodu do kolejnego? Też czasem słyszę, że powinnam docenić to, co mam. Czasem mam ochotę odpowiedzieć "Tak? Zamień się ze mną na jeden dzień i powiedz to jeszcze raz". 
Są chwile, gdy słowa, zdania, które mówimy niemal odruchowo, tak jak "na zdrowie", gdy ciągle jest kiepsko, to ciągle się je słyszy, aż ma się ochotę zacząć krzyczeć. Ale ma się świadomość, że przyjaciele, rodzina, wszyscy dookoła chcą jakoś pomóc. Ale nie mogą inaczej niż słowem, dlatego nie można nikogo winić. Wtedy zaczynam czuć wszechobecną bezradność. Bardzo chcę mieć coś stabilnego w życiu. Kilka spraw, które będą stabilne. Dwie, trzy... Tyle, żeby móc w końcu, na spokojnie dojść do siebie. Powinnam mieć ten czas trzy miesiące od udaru. Być jak pod kloszem, w bańce i się regenerować. Nie było mi to dane, nie każdemu jest. Dlatego teraz zaczynam od nowa walkę, bo jestem słaba, a znów nie mam warunków, a ile razy można zaczynać grać w Soulsy od nowa..
Brakuje mi tej "mnie", którą byłam wcześniej. Tęsknię za nią, bo aktualna "ja" kuśtyka i słabo widzi. Ale to nadaje się na osoby, długi tekst...